poniedziałek, 12 grudnia 2016

DIY: piernikowo-pomarańczowa świąteczna świeca

Słowem wstępu


Już niebawem kolejne święta Bożego Narodzenia, a co związane z nimi: listy potraw, zakupy, porządki... i tworzenie świątecznej atmosfery. Od kiedy pamiętam, grudzień zawsze kojarzył mi się z kolorowymi lampkami, mandarynkami i zapachem ciasta, najczęściej makowca lub piernika. Te wspomnienia zainspirowały mnie do stworzenia czegoś, co będzie skondensowaną dobrocią z tych wszystkich rzeczy. I tak wpadłam na pomysł zrobienia świecy: o cudownych zapachu świątecznego piernika z pomarańczą. Wykonanie okazało się dużo prostsze niż oczekiwałam; nie zajęło mi to więcej niż 20 minut. Za to szczęścia ilość niezmierzona: od wczoraj siedzę przed tą świeczką i nie mogę oderwać od niej oczu. I nosa!


Czego potrzebujemy

  • starych świeczek lub ok. 30 tealightów
  • formę: karton po soku/mleku, papierowy kubek, słoiczek
  • ołówek lub patyczek do grilla
  • bawełniany sznurek
  • przyprawa do piernika lub własna mieszanka przypraw
  • kakao
  • olejek zapachowy
  • dekoracje!

Sposób przygotowania


  1. Jeśli korzystamy z tealightów, najpierw wyjmujemy je z metalowych "ubranek"; świeczki wrzucamy do rondelka lub szklanego naczynia. 
  2. Naczynie ze świeczkami wstawiamy do kąpieli wodnej na wolny ogień, tak aby rozpuściły się powolutku. Wrzucamy tam też nasz bawełniany sznurek, aby nasiąknął woskiem.
  3. Kiedy wosk się całkiem roztopi, zdejmujemy z ognia i przyprawiamy. Ja użyłam własnej mieszanki przypraw do piernika: 20g cynamonu, 7g imbiru, 5g goździków, 5g kardamonu, 3g gałki muszkatołowej, 3g ziela angielskiego, 3g pieprzu czarnego. Możemy dodać również coś, co dodatkowo zabarwi świeczkę; ja dodałam łyżkę kakao.
  4. Do całej mikstury dodajemy na koniec wybrany olejek zapachowy; zamiast pomarańczowego może to być też bergamotka lub sosna.
  5. Karton po soku przecinamy w pół. Na wierzchu kładziemy ołówek lub patyczek z przywiązanym na środku bawełnianym sznurkiem.
  6. Do środka wlewamy wosk.
  7. Ostrożnie, aby nie przemieścić knota, wstawiamy świeczkę do lodówki na ok. 1,5 godziny.
  8. Kiedy świeca zastygnie, rozcinamy i usuwamy karton. Pozostało jedynie przyciąć knot i dowolnie ozdobić świeczkę. 


Słowem zakończenia

Jak widzicie, jest to naprawdę proste i najważniejsze: daje niezmierzoną ilość radości! A jeśli zastanawiacie się, jak teraz domyć garnek z wosku: wystarczy zalać wrzątkiem :)
Mam nadzieję, że ten szybki nie-jedzeniowy przepis przypadnie wam do gustu i już niebawem po waszych mieszkaniach rozejdzie się cudowny zapach Świąt :)



sobota, 26 listopada 2016

Oleje: co do czego i dlaczego?

Słowem wstępu


Witajcie, kochani. Ostatnio pisałam Wam, jak szybko i prosto zrobić swój własny krem do ciała (jeśli już zrobiliście swoje własne, koniecznie podzielcie się rezultatem!). Dzisiaj natomiast chciałabym napisać parę słów o podstawie, której się używa do większości kosmetyków, czyli o tłuszczach.
Kiedyś (właściwie nie tak dawno temu), myśląc o olejach, przychodziło mi do głowy co następuje: olej kujawski i oliwa z oliwek. No, może czasami gdzieś się przemknął olej z pestek winogron albo palmowy czy kokosowy. To było na tyle mojej tłuszczowej wiedzy. Jednak wraz ze zmianą odżywiania, otworzył się przede mną świat, który nie był już tak ubogi; pojawiło się masło kakaowe, shea, oleje z migdałów, pestek, a nawet olej sojowy czy konopny. Wcześniej pomyślałabym: "Co za wymysł? Po co komu te fanaberie? Hipsterstwo w modzie, to i na zwykłym oleju już nie wystarcza smażyć...". Oczywiście nie muszę wam tłumaczyć, w jak dużym błędzie byłam. O tym za chwilę. Pozostaje jeszcze kwestia finansowa. Wiadomo, że taki wymyślny olej daje mocno po kieszeni. Dlatego mam poradę dla tych, którzy chcą zrobić jakiś kosmetyk / odżywić się zdrowiej, a nie chcą wydać za dużo: jak tylko skończy ci się krem (kremy), którego używasz na co dzień, zamiast kupować nowy, odłóż te pieniądze i wejdź na allegro. Znajdziesz tam w śmiesznie niskich cenach przeróżne tłuszcze, z których zrobisz tyle kremów, balsamów, mydeł itd., że zwróci ci się z nawiązką. Jeśli natomiast nie korzystasz z kremów i zależy ci na wzbogaceniu jadłospisu o bardziej wartościowy olej, odkładaj do specjalnej puszki każdą złotówkę, którą normalnie wydałbyś na nagłą zachciankę. Zdziwisz się, jak szybko uzbierasz potrzebną sumę! A co z zachciankami? Mogę niemal z pewnością zagwarantować, że gdy tylko wkręcisz się w bardziej szczegółowe myślenie o używanych produktach, szybko też przejdzie ci ochota na kupowanie byle czego ;) 

Ale dość tego. Czas zająć się tematem.


Jak rozpoznać co do czego


Pierwszą i podstawową rzeczą, na jaką, według mnie, powinno się zwrócić uwagę przy wyborze oleju, jest sposób powstawania
Mamy zatem oleje tłoczone na zimno i na gorąco. Jeśli chcemy wyciągnąć z oleju jak najwięcej, wybieramy te pierwsze, ponieważ obróbka cieplna często pozbawia produkty większości poszukiwanych przez nas właściwości. 
Następnie mamy oleje rafinowane i nierafinowane. Tutaj wybieramy drugą grupę, ponieważ, znowu, dodatkowe oczyszczanie zabiera tłuszczom całą cudowność i dobroć. Widać to na przykład na oleju kokosowym. Nierafinowany charakteryzuje się silnie kokosowym zapachem, podczas gdy rafinowany nie pachnie w ogóle; używając więc rafinowanego do produkcji kosmetyku, tak naprawdę nie dostarczymy sobie do końca tego, czego chcieliśmy. Z rafinowanymi trzeba jednak ostrożnie - są one wrażliwe na ciepło, więc nie powinniśmy ich zbytnio podgrzewać, aby tę ich dobroć zachować.
Teraz zatem wiecie, że jeśli chcecie usmażyć sobie schabowego, najlepiej wybrać olej rafinowany, niekoniecznie tłoczony na zimno. Jeśli zaś chcemy zrobić z sałatki zdrowotną bombę, idziemy w drugą stronę.
Ważne jest przechowywanie oleju i inne jego charakterystyki. Starajmy się zawsze wybierać te organiczne (z roślin/pestek... które nie były pryskane itd.) oraz te, które mają jak najmniej dostępu do światła i ciepła (na przykład olej lniany, który traci swoje dobre właściwości po wyjęciu z lodówki oraz przy dostępie tlenu). Oczywiście nie tyczy się to każdego jednego tłuszczu, ale o tym za chwilę.


Który dla kogo?


Chyba najważniejsza rzecz, którą powinno się wiedzieć o tłuszczach, to zawartość wielonienasyconych kwasów tłuszczowych: omega-3 i omega-6. Często słyszymy z reklam lub artykułów, że kwasy omega są niezbędne w naszej diecie i czynią nas niezniszczalnymi. Rzeczywiście, owe kwasy mają nieocenioną rolę dla naszego organizmu: między innymi zaniżają poziom "złego cholesterolu" tym samym pomagając się uchronić przed chorobami układu krążenia (miażdżyca, zawał...), są niezbędne dla prawidłowej pracy mózgu, biorą udział w budowie serotoniny - działają antydepresyjnie. I tak dalej, i tak dalej.
Wybierając zatem tłuszcz, możemy się pokierować jego składem, a dokładniej ilością kwasu alfa-linolenowego (omega-3) i linolowego/gamma-linolenowego (omega-6)
I tak, tłuszcze, które zawierają ponad 50% owych kwasów to tłuszcze schnące. Są lekkie, szybko się wchłaniają, nie pozostawiają "tłustego" wrażenia na skórze. Dlatego najlepsze są dla osób ze skórą tłustą, wrażliwą, skłonną do wyprysków i zaskórników. Te oleje nie zapychają porów.
  • olej z róży piżmowej, olej konopny, olej lniany, olej z kiełków pszenicy, olej z quinoa (komosy), olej malinowy...
Zawierające 20-50% wspomnianych kwasów, to tłuszcze półschnące. Polecane dla skóry normalnej, mieszanej, nieproblematycznej. 
  • olej z pestek moreli, olej ze słodkich migdałów, olej arganowy, olej bawełniany...
I na koniec te, które zawierają mniej niż 20% kwasów, czyli nieschnące. Dobre przy skórze dojrzałej lub przesuszonej. Uwaga: te tłuszcze zapychają pory, mogą powodować zaskórniki. 
  • olej awokado, olej ryżowy, olej makadamia, olej brzoskwiniowy, olej jojoba, olej z kamelii, olej karite, olej kokosowy, olej z mango...
Oprócz zastosowania w kosmetyce, liczy się też kuchnia. Tutaj też liczą się te dwa kwasy. Oleje, które mają ich wysoką zawartość, nie nadają się do smażenia/pieczenia, ponieważ przy obróbce cieplnej kwasy te się rozpadają i oleje tracą swoje właściwości. Dobre do wysokich temperatur są tłuszcze o wyższej zawartości omega-9, jak oliwa z oliwek czy olej rzepakowy.
Szczegółową tabelkę z dokładnym wykazem procentowym kwasów znajdziecie >tutaj<.

Ostatnia rzecz, o której nie wolno zapomnieć, to wspomniane wcześniej przechowywanie. Skąd wiedzieć, który olej trzymać w lodówce, a który na półce? Pomoże nam w tym zawartość kwasów alfa-linolenowych - omega-3. To właśnie przez narażenie omega-3 na temperatury wyższe niż 10 stopni, pozwalamy, aby się utleniał i przez to wyjaławiał nasz olej. Bogate w omega-3 tłuszcze są dużo zdrowsze, ale za to mniej trwałe. Za to tłuszcze w nie uboższe (lub rafinowane) są trwałe i znoszą wyższe temperatury.


Słowem zakończenia


Mam nadzieję, że teraz, zanim walniecie sobie na twarz olej kokosowy zamiast kremu albo usmażycie coś na oliwie "nierafinowanej extra virgin", pomyślicie dwa razy... albo sięgniecie do tabelki ;) Temat na pierwszy rzut oka wydaje się zawiły, ale rozeznanie w nim znacznie upraszcza życie i pozwala czerpać z pełnego bogactwa natury. Zatem - miłego olejenia!

(post zainspirowany tym artykułem)

środa, 16 listopada 2016

DIY: Puszysty krem do ciała - idealny na zimę

Słowem wstępu


Pogoda za oknem od jakiegoś czasu nie rozpieszcza. Nie wiem, jak wy, ale ja jestem bardzo zależna od pogody; gdy w Oslo dwa tygodnie temu spadł śnieg i wszystko skuło lodem, zawinęłam się w koc i zamieniłam w Leniwą Bułę. Wiem, że nie jest to najlepsze wyjście z sytuacji... na szczęście niebo postanowiło się nade mną zlitować i wczoraj zesłało odwilż. Wszystkie ulice zamieniły się w wodospady, tak że wracając do domu musiałam wykonywać prawdziwe akrobacje, aby nie utopić butów*. Teraz, choć dość ciepło, bez przerwy leje - już sama nie wiem, co jest lepsze. A ponieważ na te wszystkie zmiany najgorzej reaguje moja skóra, postanowiłam zaserwować sobie i Wam antidotum na wszelkie zmartwienia: pięknie pachnący czekoladą ze skórką pomarańczy puszysty krem do ciała**. Bowiem nic tak nie poprawia humoru jak gładziutka skóra, pachnąca Świętami!

O kremie i różnych właściwościach


Zrobienie sobie własnego kremu jest dziecinnie proste. Piszę to szczególnie do osób, które tak jak ja myślały całe życie, że aby krem działał, musi być wykonany przez specjalistów z dużego koncernu przy wykorzystaniu tajemniczych mikstur. Najlepiej, żeby wzbogacony był wyciągami z łez feniksa, ekstraktami z ziaren piasku z dna Atlantydy czy molekułami diamentu z jaskini Ali Baby. 
A tak poważnie: codziennie wmawiane jest nam w formie reklam lub artykułów, że naukowcy wynaleźli nową formułę na odmłodzenie i nawilżenie skóry i tylko oni mogą ją nam dostarczyć. Prawda jest taka, że podobnie, jak z mydłami i innymi środkami do pielęgnacji, im skład jest prostszy, tym bardziej służy naszej skórze. Jeśli zaś chodzi o sam krem, jest to chyba najprostszy do wykonania kosmetyk, ponieważ w naturze są setki rzeczy, które wspaniale spełniają wszystkie wymagania. Jakie było moje zdziwienie, kiedy pierwszy raz zrobiłam swój krem i miał identyczną konsystencję, jak te kupne, był równie biały, miękki i do tego fantastycznie pachniał! Nie wspominając już o tym, jak cudowny był w użyciu.
Cóż więc. Nie pozostaje nic innego, jak tylko zabrać się do dzieła :)

Czego będziemy potrzebować

Jako bazę do kremu zawsze wykorzystuję te same dwa składniki: masło kakaowe (lub shea) i olej kokosowy. Oprócz tego będzie nam jeszcze potrzebny olejek lub olejki o takich właściwościach, na jakich nam zależy. Bardzo dobrze się tu sprawdzają wszystkie olejki schnące i półschnące, np.: olej konopny, lniany, z kiełków pszenicy, dyni, maliny, orzecha włoskiego lub ze słodkich migdałów, pestek moreli, pestek śliwki. Przede wszystkim należy pamiętać, aby korzystać zawsze z tłuszczy nierafinowanych. Więcej o właściwościach każdego z nich oraz przyczynach, dlaczego wybierać takie a nie inne oleje, piszę tutaj :) Tymczasem, do swojego pierwszego kremu użyłam:
  • 150 ml oleju kokosowego
  • 150 ml masła kakaowego
  • 50 ml olejku ze słodkich migdałów
  • 50 ml oleju z orzecha włoskiego
  • 10 kropel pomarańczowego olejku eterycznego 

Sposób przygotowania


Do większego garnka nalewamy wody i nastawiamy do gotowania na malutkim ogniu. Olej kokosowy i masło kakaowe wrzucamy do mniejszego garnka lub miski i kładziemy na większym, aby rozpuściły się w kąpieli wodnej (zawsze lepiej topić tłuszcze powoli, w mniejszej temperaturze niż je nagle zagotować!).
Kiedy tłuszcze się roztopią, dodajemy pozostałe olejki i zapach. Mieszamy, odstawiamy na chwilę do wystygnięcia, a następnie wstawiamy do lodówki na 30 minut do godziny. Czas chłodzenia poznajemy po tym, kiedy na wierzchu lub na brzegach miski pojawi się zastygnięty "kożuch" - wtedy wyjmujemy miskę z lodówki. Z pomocą blendera miksujemy tłuszcze do momentu, kiedy uzyskają konsystencję gęstego, puszystego kremu. Gotowe!


Słowem zakończenia


Tak przygotowany krem możemy przechowywać w mniejszych słoiczkach lub pudełeczkach po innych kremach do kilku tygodni. Najlepiej trzymać je w temperaturze pokojowej; w zbyt ciepłej temperaturze krem się roztopi, a w zbyt zimnej stanie się zbyt twardy do nakładania. Chociaż, nawet jeśli tak się stanie, to zawsze można odwrócić proces i znów cieszyć się idealną konsystencją ;)

*i tak nie udało mi się tego zrobić; przemoczona do skarpetek doczłapałam do mieszkania
**post zainspirowany przepisem Sylwii z >kierunek zdrowie<

wtorek, 18 października 2016

Dyniowe placuszki na słodko - bezglutenowe, bez cukru!

Słowem wstępu

Dzień za dniem mija, a Oslo coraz bardziej przypomina namoczone w mleku płatki corn flakes: sterty liści przylgnięte mokro do ziemi, we wszystkich odcieniach żółci i pomarańczu. Jest to dla mnie moment, kiedy przechodzę z letniego "jestem wszędzie i robię wszystko" do jesiennej melancholii i narzekania na wszystko - oczywiście z bezpiecznego dystansu, owinięta kocem z kubkiem czegoś ciepłego.
Tak jak wspomniałam w poprzednim wpisie, kiedy pogoda ma się tak jak się ma, chce się wnieść do otoczenia coś rozgrzewającego i wesołego. Przykładem czegoś takiego jest dla mnie dynia i wszystko z niej zrobione, dlatego dzisiaj uraczę was kolejnym przepisem, tym razem na słodkie dyniowe placuszki.

Potrzebujemy:

  • ćwiartkę małej dyni (po obraniu i zmieleniu powinna wyjść około szklanka musu dyniowego)
  • 1/3 szklanki zmielonych migdałów (lub mąki migdałowej)
  • 2 jajka
  • 2 łyżki jogurtu naturalnego
  • 2 łyżki roztopionego oleju kokosowego (lub innego tłuszczu)
  • 1 szklanka mąki ryżowej (lub innej wybranej)
  • 5-10 posiekanych daktyli (zależy, jak słodkie lubicie ;>)
  • 1,5 łyżeczki sody (lub proszku do pieczenia)

Sposób przygotowania:

Dynię kroimy w małe kosteczki i pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 200 stopni przez 10-20 minut - aż widocznie zmięknie. Tak upieczoną dynię wrzucamy do blendera lub do miski, a następnie dodajemy jajka, jogurt, olej i daktyle. Wszystko razem miksujemy do uzyskania gładkiej masy, po czym dodajemy wymieszane wcześniej suche składniki. Teraz wystarczy przemieszać wszystko ręcznie, najlepiej dużą drewnianą łyżką. Następy krok to rozgrzanie patelni. Nie smażymy placuszków na tłuszczu, dlatego nie nalewamy żadnego oleju ani oliwy, tylko bezpośrednio nalewamy ciasto na patelnie, formując małe okrągłe medaliony. Pieką się one bardzo krótko, dlatego uważajcie, by ich nie spalić ;) Gotowe!




Słowem zakończenia


Osobiście wypróbowałam już kilka wersji dla tych dyniowych "penkejków" i uważam, że smakują obłędnie podane z bananem i polane syropem klonowym (mój chłopak maniakalnie potakuje, kiedy to piszę). Tym, którym brakuje jeszcze troszeczkę słodkości, polecam dodać na wierzch jeszcze kilka posiekanych daktyli.
Muszę się przyznać, że odkąd upiekłam je po raz pierwszy, robię je teraz codziennie. Są wyśmienite, a ja nie mogę się od nich oderwać!
Pozdrawiam ciepło ;)

wtorek, 11 października 2016

Rozgrzewający krem dyniowo-imbirowy z nutką kokosa

Słowem wstępu

Witajcie, kochani!
Jeszcze tydzień temu wychodziłam z mieszkania w samej bluzie (ba! w weekend było tak gorąco, że nawet bluza wydawała się katorgą!), natomiast przedwczoraj, całkiem znienacka, Oslo zaatakowała zimnica. Termometry pokazują od 5 do 9 stopni, ale mam wrażenie, że odczuwalna temperatura jest jeszcze niższa. Wszystko to wina przenikliwego morskiego wiatru, który niekiedy aż ugina drzewa. Brrr!
W taką pogodę nie marzę o niczym tak bardzo jak o tym, by zawinąć się w koc z kubkiem kakao w dłoni i książką w drugiej. Czasami jednak głód wypędza mnie z łóżka. I tutaj na ratunek przychodzi cudowna, rozgrzewająca zupa z dyni z imbirem. Pierwszy garnek został pochłonięty tuż po ugotowaniu! Jak dla mnie, nie ma nic lepszego, kiedy za oknem jest tak szaro. :)


Potrzebujemy:

zupa:

  • ćwiartkę dużej lub połówkę małej dyni (około 1,5 kg)
  • bulion warzywny (korzeń pietruszki, seler, por, marchew, ziele angielskie, liść laurowy, natka pietruszki)
  • około 40g świeżego imbiru (ja lubię bardzo imbirowy smak, można dać mniej)
  • 1 cebula
  • pół główki czosnku
  • 1 łyżka oleju rzepakowego (najlepszy do smażenia ;>)
  • kmin rzymski
  • pół łyżeczki papryki ostrej
  • pół łyżeczki papryki słodkiej

przybranie:

  • mleko kokosowe
  • garść pestek dyni
  • świeża kolendra

Sposób przygotowania


Jako pierwszy przygotujemy bulion. Ćwiartkę selera i po jednej sztuce: pora, marchewki, pietruszki zalewamy ok. 2 litrami wody; dodajemy dwa liście laurowe, trzy ziela angielskie i posiekaną natkę pietruszki. Gotujemy pod przykryciem na małym ogniu przez 1-2 godzin, aż por widocznie zmięknie, a z garnka będzie się wydobywał satysfakcjonujący zapach.
Kiedy bulion będzie już gotowy, wyławiamy wszystkie warzywa i wrzucamy do garnka pokrojoną w kostkę (nie musi być drobna) dynię. Będzie się gotowała przez kolejne 20-25 minut.
W tym czasie obieramy i siekamy drobno cebulę, tak samo imbir (ja trę imbir na tarce, na małych oczkach). Na patelni rozgrzewamy olej i smażymy cebulę aż się zeszkli. Następnie dodajemy imbir i przeciśnięte przez praskę ząbki czosnku; doprawiamy kminem i papryką. Wszystko mieszamy i smażymy około pół minuty (nie dłużej - nie chcemy przesmażyć czosnku i imbiru). 
Kiedy dynia zmięknie, wyłączamy ją i dodajemy do garnka mieszkankę z patelni. Wszystko bardzo dokładnie blendujemy, doprawiamy do smaku solą.
W tym momencie możemy udekorować naszą zupę kokosową śmietanką*, pestkami dyni i świeżą kolendrą. Gotowe!

*Kokosowa śmietanka: 

Schłodzoną przez noc w lodówce puszkę mleka wyjmujemy i delikatnie otwieramy. Uważamy, aby zebrana na górze stała część nie zmieszała się z cieczą. Wybieramy łyżeczką część stałą, (resztę możemy później użyć do smoothie) i miksujemy do momentu, aż krem nabierze bardziej puszystej konsystencji. 

Słowem zakończenia

Przepis na dyniowo - imbirowy krem należy do jednych z prostszych i przyjemniejszych, z jakimi się zetknęłam. Dodatkowo, jeśli odrzuci się dodatki, jest naprawdę tani w wykonaniu... i bardzo wydajny! Jedną miseczką z powodzeniem można napełnić swój brzuch tak, że nie będzie się głodnym przez kolejne dwie godziny. No i najważniejsze: już po pierwszej łyżce przez ciało przechodzi cudowna fala ciepła... Nic, tylko gotować i jeść! Smacznego ;)

wtorek, 4 października 2016

DIY: Mydełko w kostce - prosto i przyjemnie!

Słowem wstępu

Witajcie, kochani! Tak jak obiecałam, w dzisiejszym poście przedstawię Wam sposób na bardzo łatwe i przyjemne przygotowanie swojego własnego mydła.
Jeśli jeszcze nie wiecie po co mielibyście się za to zabrać oraz jakie są częste skutki używania komercyjnych żeli i płynów do kąpieli, serdecznie polecam zapoznanie się z moim >poprzednim wpisem<. A jeśli już jesteście gotowi, bez zbędnych ceregieli przejdźmy do dzieła! ;)

Przygotowanie

Chyba najważniejszą i podstawową rzeczą w produkcji własnych kosmetyków jest bezpieczeństwo. Pamiętajmy, że podczas gotowania będziemy mieli do czynienia ze żrącą zasadą. Dlatego, jeśli nie chcemy przypadkiem stracić wzroku albo poparzyć dłoni, ubezpieczmy się w:
  • gumowe rękawiczki
  • okulary ochronne
  • ubrania, których nam nie żal
a także przestrzegajmy tych zasad:
  • nie używajmy aluminium!
  • wietrzmy pomieszczenie, w którym robimy mydło
  • bardzo dokładnie odważmy składniki
  • wyparzmy wszystko, czym będziemy się posługiwać
  • poinformujmy rodzinę, że robimy mydło (czasami mydło pachnie tak pięknie, że mylone jest z budyniem)
Poza tymi środkami bezpieczeństwa będziemy potrzebowali również przyrządów, z którymi będziemy pracować:
  • dwa garnki ze stali nierdzewnej lub emaliowane - o różnej średnicy
  • szklane lub plastikowe naczynie do zmieszania NaOH (u mnie zwykła plastikowa miarka albo słoik)
  • szklane, sylikonowe, plastikowe lub stalowe mieszadełko
  • blender
  • forma/y na gotowe mydła: sylikonowe foremki do babeczek, plastikowe pudełka po lodach i butelki po napojach. Można użyć też kartonów po mleku i sokach, bo choć mają w środku aluminium, to pokryte są warstwą folii. Trzeba wtedy dokładnie sprawdzić, czy folia nie jest nigdzie uszkodzona.
  • bardzo precyzyjna waga kuchenna
  • termometr kuchenny (do kupienia na allegro za ok. 10 zł)
Wytwarzanie kostek mydlanych kieruje się jedną prostą zasadą: do wybranej ilości tłuszczy dobieramy odpowiedni procent wody i zasady. Ja zazwyczaj na 600 gramów tłuszczy używam 82 gramy (13%) NaOH i 228 gramów (38%) wody. Te proporcje mogą się nieznacznie różnić zależnie od tego, jakich tłuszczy użyjecie.


Sposób przygotowania:

  1. Tłuszcze łączymy ze sobą w mniejszym garnku i roztapiamy w kąpieli wodnej - wstawiając do większego garnka wypełnionego wodą. Mieszamy cały czas na bardzo wolnym ogniu - uważając, aby temperatura tłuszczy nie przekroczyła w żadnym momencie 65 stopni. 
  2. Na wadze kuchennej stawiamy nasz pojemnik i wsypujemy do niego potrzebną wagę NaOH. Następnie zalewamy odważoną ilością zimnej wody.
    Uwaga: w tym momencie ług gwałtownie zwiększy temperaturę - do około 90 stopni - dlatego bądźmy ostrożni, kiedy chwytamy za naczynie.
  3. Kiedy tłuszcze się stopią w jedną masę, wyjmujemy je z kąpieli wodnej i odstawiamy do lekkiego schłodzenia - około 45-50 stopni. To samo robimy z ługiem.
  4. Kiedy i tłuszcze i ług osiągną dokładnie tę samą temperaturę, wlewamy roztwór do tłuszczy i mieszamy. 
  5. Po wstępnym przemieszaniu podłączamy blender i miksujemy całość. W tym momencie możemy również dodać olejki eteryczne.
  6. Kiedy masa osiągnie konsystencję kisielu lub budyniu (tj. ściekając z łyżki będzie tworzyła na powierzchni szlaczki) przelewamy całość do form.
  7. Formy odstawiamy w ciepłe miejsce i przykrywamy kocem - mydła powinny mieć ciepło i brak dostępu do światła.
  8. Po 24 do 48 godzinach wyjmujemy mydła z foremek i pozostawiamy je do "wyschnięcia" na kolejne 4-6 tygodni.
Gotowe :)
Teraz już sami widzicie, jakie to proste, szybkie i przyjemne. Cóż, pozostało jedynie wprawić wyobraźnię w ruch i stworzyć swoją pierwszą mieszankę :) A dla tych, którzy nie czują się jeszcze pewnie w eksperymentach poniżej przedstawiam dokładny skład jednego z moich własnych mydeł.

Składniki

  • 340g oliwy z wytłoków oliwkowych (dużo lepsza w produkcji mydeł od oliwy z oliwek!)
  • 140g nierafinowanego oleju kokosowego (użycie rafinowanego oleju pozbawi nas wszelkich substancji odżywczych)
  • 40g olejku ze słodkich migdałów
  • 20g oleju rycynowego
  • 20g masła kakaowego
  • 20g olejku z pestek moreli
  • 15g wosku pszczelego
  • 5g oleju arganowego
oraz
  • 82.2g NaOH
  • 228g wody (najlepiej wodę zdemineralizowaną - do kupienia za grosze na stacjach benzynowych)
  • 8 kropli olejku lawendowego (nie korzystamy z olejków do kominków zapachowych, tylko z tych do masażu lub kąpieli - które mogą mieć styczność ze skórą)
  • 8 kropli olejku z trawy cytrynowej
  • 4 krople olejku eukaliptusowego

Słowem zakończenia

Jak widzicie, własne eksperymenty kosmetyczne wcale nie muszą być skomplikowane. Tak naprawdę wszystko możemy zrobić własnoręcznie, często taniej i z lepszym skutkiem niż gdybyśmy mieli to kupić w sklepikach z organicznymi produktami lub drogeriach.
Natomiast samo mydło jest po prostu receptą na zdrową, piękną i odżywioną skórę. Każdy z użytych w składzie olejków ma całe mnóstwo dobroczynnych właściwości, także olejki eteryczne znane są ze swojego zdrowotnego działania. Nie wspominając już o tym, ilu toksyn, barwników i ulepszaczy nie wchłonie nasza skóra! 
Tymi słowami chciałabym zakończyć dzisiejszy post; mam nadzieję, że już niedługo w Waszych łazienkach zagości pierwsze naturalne mydło, a po nim następne i kolejne ;)
Trzymajcie się ciepło!

niedziela, 25 września 2016

DIY: Sposób na gładką skórę, czyli jak i po co robić własne mydełka

Słowem wstępu


Witajcie, kochani! Dziś jestem wyjątkowo podekscytowana, ponieważ podzielę się z wami moją największą radością - sposobem na zdrową pielęgnację skóry. A zaczęło się to już jakieś trzy lata temu, kiedy odwiedzałam w Hiszpanii swoją przyjaciółkę: instruktorkę jogi, wegankę, doktor medycyny chińskiej. Zdziwiłam się, kiedy w jej łazience znalazłam, zamiast dobrze mi znanych żeli czy płynów do kąpieli, zwykłe kostki mydła. Wydawało mi się wtedy, że takie mydło jest nieporęczne, a przede wszystkim mocno wysusza skórę. Nie wspominając o tym, że walorami zapachowymi nie było w stanie wygrać ze swoimi płynnymi braćmi. Zainteresowałam się więc i dostałam od przyjaciółki długi wykład o tym, co wchodzi w skład typowego żelu pod prysznic i jak prosto jest to zmienić: tworząc kosmetyk samemu.

Co się dzieje podczas mycia skóry?


Wybierając w drogerii żel, krem czy płyn pod prysznic, zazwyczaj kierujemy się zapachem lub konsystencją. Jeśli mamy już swoją sprawdzoną markę, jest to zazwyczaj ta, której produkty nie przesuszyły naszej skóry po kąpieli i nie sprawiały, że skóra stawała się naciągnięta i swędząca. Mało kto jednak zadaje sobie bardzo podstawowe pytanie: czemu właściwie mają służyć te wszystkie preparaty?
Podczas dnia lub kiedy śpimy, na naszej skórze zbierają się rzeczy, których chcemy się pozbyć: kurz, makijaż, bakterie, pot oraz wydzielany przez nasze ciało naturalny tłuszcz. Dobry środek myjący powinien więc działać tak, aby po jego użyciu skóra była od danych rzeczy wolna, a jednocześnie pozostała odżywiona i nawilżona. O ile kurzu i potu możemy się pozbyć samą wodą, o tyle sebum czy resztki makijażu nie znikną tak łatwo. Dlatego podstawą wszelkich środków myjących są detergenty anionowe, które co prawda usuwają tłuszcz, ale jednocześnie silnie wysuszają skórę i pozbawiają ją naturalnej ochrony. Aby to zrównoważyć, do składu kosmetyków dodawane są różne chemiczne substancje, nie mające nic wspólnego ani z odżywianiem, ani z czyszczeniem; niektóre z nich są naprawdę szkodliwe lub wręcz toksyczne dla naszego ciała.
Jest tu jednak pogrzebany pies: otóż nasze pory naturalnie wchłaniają to, co się na nich znajdzie. Oznacza to, że te wszystkie chemikalia prędzej czy później trafią prosto do naszego ciała. Dlatego, jak naucza ajurweda (system medycyny indyjskiej): wszystko to, czego używasz na swoim ciele powinno nadawać się do zjedzenia.

Sposób na jadalny środek do mycia


W ten sposób doszłam do wniosku, że nie ma co dalej "jeść chemii" - czas świadomie podejść do tego, co nakładam na skórę i jak to na mnie działa. Zabierałam się jednak za to długo; w mojej głowie takie zdrowe kosmetyki kojarzyły się z wygórowanymi cenami, a o własnej produkcji wtedy jeszcze nawet nie śniłam. O dziwo, zrobienie pierwszego mydła okazało się dziecinnie proste. Od tej pory używam wyłącznie własnych kosmetyków: mydeł, peelingów, kremów. Udało mi się nawet stworzyć fantastyczne serum na pękające pięty - o którym z pewnością napiszę osobny post.
Co więc powinno wchodzić w skład naszego mydła?
Tak jak pisałam wcześniej, każdy środek czyszczący musi zawierać bazę, która będzie usuwała ze skóry nadmiar sebum oraz codzienne zanieczyszczenia; najpopularniejsza w tym wypadku jest soda kaustyczna. Ponieważ jednak zależy nam, aby skóra pozostała nawilżona i odżywiona, musimy zrównoważyć skład naturalnymi tłuszczami, z których każdy ma dodatkowe właściwości: bakteriobójcze, łagodzące, ochronne. Na koniec pozwalamy, aby zadziałała nasza fantazja. Do mydeł można dodawać zioła, przyprawy, naturalne barwniki lub składniki, które zadziałają jak peeling: kawa, płatki owsiane itd. Wariacji jest naprawdę mnóstwo, a zabawa podczas komponowania jest po prostu przednia :)

Mydełko, mydełko i jeszcze raz mydełko!


Mój pierwszy własny przepis, oprócz sody kaustycznej, zawiera: olej kokosowy, olejek ze słodkich migdałów, olej arganowy, wosk pszczeli, masło kakaowe, olejek rycynowy, olej z pestek moreli oraz oliwę z wytłoczyn oliwkowych. Dzięki dużej ilości wosku pszczelego, moje mydełko ma właściwości bakteriobójcze, wygładzające oraz ochronne; olejek rycynowy i oliwa odżywiają skórę, natomiast olej arganowy ją pielęgnuje. A to i tak tylko część z długiej listy wspaniałych właściwości, które ma taka ręcznie robiona kostka!
Mam nadzieję, że po przeczytaniu powyższego postu, część z was pomyśli dwa razy, zanim wybierze kolejny kosmetyk do mycia. A jeszcze większą radość mi sprawi, jeśli po prostu sięgniecie po składniki i zamieszacie je w swoich garnkach :)
Ponieważ w tym temacie mam naprawdę dużo do powiedzenia, post wyszedł dłuższy niż się spodziewałam. Dlatego dokładny przebieg produkcji krok po kroku zamieszczę już w kolejnym poście :)


sobota, 17 września 2016

Żurawinowe fantazje na początek jesieni :)

Słowem wstępu


Zbliża się jesień, a półki sklepowe tutaj w Norwegii wypełniają się nie dynią, lecz... świeżą żurawiną. Z całego serca kocham te małe, czerwone owocki, ale zawsze przyprawiało mnie o białą gorączkę to, że w Polsce można ją dostać zazwyczaj tylko w wersji suszonej: z cukrem i olejem.

Mało kto zdaje sobie sprawę, jakim skarbem jest świeża żurawina. Oprócz całej gamy witamin (B1, B2, B6, C, E, karoten) oraz minerałów (sód, potas, fosfor, magnez, wapń, jod, żelazo) jest również silnym przeciwutleniaczem. Przede wszystkim jednak działa bakteriobójczo i przeciwgrzybiczo (szczególnie dobra na infekcje dróg moczowych), a także oczyszcza organizm z toksyn. W sumie - prawdziwy super owoc! 
Na szczęście w moim domu pojawiło się kilka dni temu wiaderko świeżej żurawiny. Długo nie musiałam myśleć; na następny dzień powstała z nich korzenna konfitura. Idealna do mięs, owoców morza, ale też naleśników, świeżo upieczonego chleba czy do jogurtu.
Jako że to już pewnie ostatnie takie ciepłe promienie słońca, zdecydowaliśmy się na wersję konfitury w towarzystwie krewetek z grilla :)



Potrzebujemy:

  • 850g świeżej żurawiny
  • 100 ml syropu klonowego
  • 1 łyżka octu balsamicznego
  • sok z jednej pomarańczy i otarta z niej skórka
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 4 ziarna ziela angielskiego
  • 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
  • 1/4 łyżeczki pieprzu cayenne lub chili 
  • łyżka świeżego, startego drobno imbiru
  • pół łyżeczki goździków

Sposób przygotowania:

Ziele angielskie i goździki mielimy na proszek - ja robię to w młynku do kawy, można to zrobić równie dobrze w moździerzu. Następnie podgrzewamy patelnię i przesypujemy na nią wszystkie przyprawy; prażymy je przez chwilę, aż rozejdzie się przyjemny korzenny aromat. Uważamy, aby ich nie przypalić!
Do żurawiny dodajemy syrop klonowy, ocet i pomarańczę, następnie dosypujemy przyprawy. Całość, co jakiś czas mieszając, gotujemy na małym ogniu przez ok. godzinę.
Po ugotowaniu od razu przelewamy do wyparzonego słoika i zakręcamy. Gotowe!


Słowem zakończenia:

U mnie w całym domu unosi się teraz niesamowity korzenno-żurawinowy zapach. Nie jest to jednak jedyny zapach: koło łazienki "studzą się" nowe partie mydełka o zapachu lawendy i pomarańczy. Jeśli chcecie dowiedzieć się, co z tego wyjdzie i jak zrobić coś takiego samemu, serdecznie zapraszam do śledzenia bloga ;)
Trzymajcie się, kochani!

niedziela, 11 września 2016

Gluten czy nie gluten - oto jest pytanie!

Gluten tu, gluten tam...


Od jakiegoś czasu bardzo popularna stała się dieta bezglutenowa. W większości restauracji w menu widzimy znaki przekreślonego kłoska, coraz częściej wkradają się one również na opakowania produktów spożywczych. Ale czy to właśnie gluten nam szkodzi? Jeśli nie, to dlaczego po wyeliminowaniu go z diety czujemy się zdrowiej? 

Wśród "chorób" związanych ze spożywaniem glutenu rozróżniane są:

  1. celiakia - genetycznie uwarunkowana choroba trzewna, polegająca na nieprawidłowej reakcji układu immunologicznego; gluten traktowany jest jak obce ciało i zwalczany przez nasze własne przeciwciała. Zachorowalność to ok. 1% populacji.
  2. uczulenie na białko zawarte w zbożach - do 10% populacji.
  3. nietolerancja glutenu - nieprawidłowa reakcja po spożyciu produktów glutenowych: bóle brzucha, zmęczenie, wzdęcia, zaparcia, biegunki. Szacuje się, że na nietolerancję cierpi ok. 6% populacji.

Jak więc widzimy z powyższego, procent ogólnej nietolerancji nie jest aż tak wysoki. Warto wspomnieć, że o wiele wyższy wskaźnik nietolerancji wykazują np. białko jaja, mleka krowie lub orzechy. O co więc tyle szumu z glutenem?


Dlaczego jedząc gluten czujemy się źle?


Wiele osób nie zwraca uwagi na pewne ważne fakty: strawienie glutenu jest trudne dla organizmu - wymaga dużej ilości zdrowych bakterii i utrzymania flory bakteryjnej jelit na odpowiednim poziomie. W dzisiejszych czasach jest to niestety dość trudne: spożywamy ogromne ilości cukru, który zaburza naturalną korzystną florę. Dołóżmy do tego nieprawidłowe nawyki żywieniowe, przez które jedzenie odkłada się w jelitach i "pomaga" w rozwoju złych bakterii i grzybów. 

Nic więc dziwnego, że jeśli do tak zaniedbanego środowiska jelit dostarczymy porcję glutenu, organizm tego nie udźwignie. Źle strawiony gluten będzie "zatykał" przewód pokarmowy, powodując ciężkość, problemy gastryczne, senność. Nie wspominając już o tym, że leżące długo w jelitach złoża pokarmu fermentują, wytwarzając gazy, niszcząc ścianki jelita...

Nasi przodkowie wiedzieli jednak, jak sobie radzić z tym problemem. Oprócz tego, że jeszcze kilkanaście lat temu żywność zawierała o wiele więcej korzystnych elementów, nasi dziadkowie stosowali o wiele więcej pokarmów probiotycznych. Pomagały one we wstępnym trawieniu glutenu.

Naturalne kultury probiotyczne można znaleźć w jogurtach, kefirach, a także kiszonej kapuście czy ogórkach. Warto pamiętać o ich spożyciu szczególnie, jeśli jest się fanem białego pieczywa, makaronów lub słodkich wypieków.


piątek, 9 września 2016

Pyszny i prosty przepis na chleb... bez mąki!

Słowem wstępu


Witajcie, kochani!
Tak jak obiecałam w poprzednim wpisie, dziś przedstawię Wam naprawdę prosty i zaskakująco smaczny przepis na chleb - bez użycia mąki.
Ci z Was, którzy czytali moje wcześniejsze posty, wiedzą, że walczę z candidą; jedną z zasad podczas takiej walki jest niespożywanie glutenu czyli wyłączenie z diety produktów, m.in. na mące pszennej. Mi osobiście bardzo trudno było się z tym zmierzyć, ponieważ odkąd zaczęłam piec własne chleby, całkowicie się od nich uzależniłam. Nie ma przecież nic wspanialszego na świecie niż chrupiąca piętka gorącego chlebusia, dopiero co wyjętego z piekarnika. Do tego troszkę masełka, domowa konfitura wiśniowa... Pycha! Wracając jednak do glutenu - kiedy się z niego rezygnuje, nagle okazuje się, że nie można jeść prawie nic, co zwykło się jadać na co dzień: makaronów, pieczywa, ciast (!), ryżu... I jak teraz żyć?!
Na szczęście na pomoc przyszedł mi ten przepis, który, po wypróbowaniu, na stałe zagości w moim jadłospisie. A zatem przejdźmy do przygotowania :)


Potrzebujemy:

  • 1 szkl. kaszy gryczanej niepalonej (jaśniejsza od tej prażonej)
  • 1 szkl. kaszy jaglanej
  • 1 łyżka soli
  • 1 łyżka oliwy z oliwek
    + opcjonalnie
  • 2 łyżki siemienia lnianego 
  • 2 łyżki otrębów
    lub
  • 2 łyżki prażonej lub czerwonej, bardzo drobno posiekanej cebuli
  • 100g drobno pokrojonych zielonych oliwek
  • ok. 1/4 łyżeczki pieprzu (najlepiej świeżo zmielonego)
  • pół łyżeczki tymianku

Sposób przygotowania:

  1. Kaszę gryczaną wraz z kaszą jaglaną wsypujemy do dużej miski i zalewamy zimną wodą. Mieszamy lekko dłonią, a następnie wylewamy mętną wodę. Robimy tak jeszcze 2-3 razy, aż woda się wyklaruje.
  2. Ponownie zalewamy kasze zimną wodą tak, aby wody było przynajmniej dwa razy więcej niż ziaren lub tak, by do krawędzi naczynia brakowało szerokości trzech palców.
  3. Wstawiamy naczynie do ciemnego, ciepłego miejsca (najlepiej do szafki kuchennej) na dwie doby. Uwaga: należy co jakiś czas zaglądać do miski i upewniać się, że woda zakrywa kasze. Ponieważ przez ten czas będą one "pić" wodę i pęcznieć, mogą wyjść ponad poziom wody - wtedy trzeba wody dolać.
  4. Po upływie 48 godzin wyjmujemy naczynie i odlewamy całą wodę. Nie trzeba kasz wyciskać, mogą pozostać "ciapciowate", z resztką wody na dnie.
  5. Dodajemy sól i dokładnie blendujemy całość, do uzyskania masy o konsystencji lekko zastygłego błota ;)
    Masa nie powinna być jednak zbyt rzadka - jeśli tak jest, można odsączyć ją na sitku.
  6. Teraz możemy dodać to, na co mamy ochotę. Mogą to być podane wyżej składniki lub też ziarna słonecznika, dyni, suszone śliwki nasiona czarnuszki itd.
  7. Przekładamy naszą masę do keksówki, wyłożonej papierem do pieczenia i wygładzamy mokrą łyżką. Wstawiamy do piekarnika na 12 godzin lub najlepiej na noc - jeśli robimy to wieczorem.
  8. Po tym czasie nastawiamy piekarnik na 180 stopni i od momentu, kiedy piekarnik uzyska daną temperaturę, odmierzamy równo 60 min.
  9. Po godzinie wyłączamy piekarnik, wyjmujemy chleb i pozwalamy, aby wystygł. Jesienią i zimą najlepiej wystawić foremkę za okno. 
  10. Kiedy chleb wystygnie i stwardnieje, możemy go śmiało kroić :)
Twój chleb jest za niski?
Tak przygotowany chleb naturalnie nie będzie bardzo wysoki. Jeśli natomiast chcemy uzyskać wersję bardziej puszystą i wyrośniętą, wraz z solą dodajemy do masy łyżeczkę sody oczyszczonej.
Po wyjęciu z piekarnika jest mokry i ciapciowaty? 
To nic. Gorące kasze mogą być lekko wodniste i przypominać bardziej płynną kaszę mannę niż chleb. Wystarczy, że się schłodzą - już po paru godzinach w zimniejszej temperaturze powinny się "ustalić".


Słowem zakończenia


Mam nadzieję, że dany przepis przypadnie Wam do gustu i będzie cieszył tak samo, jak mnie. Jeśli upiekliście już swój chleb bądź próbowaliście podobnego przepisu wcześniej - podzielcie się ze mną wrażeniami! Chętnie zapoznam się z tipami, jak można chlebek jeszcze bardziej ulepszyć, z czym najlepiej smakuje i jakie są odczucia Waszych kubków smakowych ;)
Trzymajcie się, kochani!


wtorek, 6 września 2016

Candida - lista produktów dozwolonych i zabronionych. Przykładowe przepisy


Słowem wstępu


Witajcie, kochani!
W poprzednich wpisach podzieliłam się z wami krótką historią o powstaniu kandydozy oraz do czego może prowadzić ta przypadłość. Opisałam również, jakie składniki jak działają na nasz system trawienny. Jeśli zatem chcecie dowiedzieć się dokładnie, co można, a czego nie podczas diety leczniczej - zapraszam do lektury!

Etap I (3-4 tygodnie)


Pierwszy etap diety polega na podawaniu organizmowi takich pokarmów, które zagłodzą candidę, przez co jej kolonia, rozsiana prawdopodobnie po całym ciele, zacznie obumierać. Jednocześnie chcemy odbudować naturalną florę jelit tak, aby nie pozwolić na ponowny przerost grzyba i jego przedostawanie się poza obręb jelita grubego. Długość trwania to od 3 tygodni w górę - zależy od samopoczucia oraz pozytywnego wyniku >testu buraka<.
Głównymi zasadami, jakimi kieruje się ten etap, są: żadnych cukrów, żadnego glutenu, drożdży, grzybów (w tym też rzeczy typu ser pleśniowy) - czyli nic, co może wesprzeć kandydozę.

Co jemy:

  • zielone warzywa: wszystkie kapusty (w tym najlepiej kiszone - tylko jeśli kisiliśmy sami lub jesteśmy pewni, że nie zawierają octu i różnych dziwnych dodatków), wszystkie sałaty, brukselka, szpinak, dynia, patison, ogórki , por, szparagi, fasolki szparagowe (również żółte), brokuł, kalafior, karczoch, seler korzeniowy i naciowy, pietruszka i jej nać, koper włoski, cukinia, bakłażan, rzodkiew, cebula, czosnek, rzepa, kalarepa, brukiew, rabarbar, pędy bambusa, oliwki, wszystkie możliwe zioła, liście z warzyw i kiełki. Pomidory można włączyć jedynie w formie przetworzonej (sos, przecier...)
  • owoce: cytryna, grejpfrut, kwaśne zielone jabłka (osobiście odradzam, bo czułam się potem źle)
  • mięso: kurczak, wołowina, ryby. Przetwory mięsne - nie; chyba że jesteśmy pewni składu: braku chemicznych dodatków, cukru...
  • nabiał: jajka, mleko owcze, kozie, migdałowe, jogurty naturalne (bez mleka w proszku, np. Bakoma)
  • orzechy i tłuszcze: migdały, pestki dyni, pestki słonecznika, sezam, siemię lniane, olej lniany, olej nierafinowany rzepakowy, olej sezamowy, oliwa z oliwek, olej z oregano, tran, awokado
  • napoje: woda, herbata czerwona (pu-erh), herbaty ziołowe (w tym też rooibos), świeże soki warzywne, alkohol tylko wysokoprocentowy (np. czysta wódka)
  • przyprawy: przede wszystkim imbir, kurkuma, pieprz cayenne, cynamon, kminek, kardamon, kolendra; ogólnie wszystkie korzenne i ziołowe, również sól. Także naturalne słodziki: stevia (tylko ta 100%, w proszku, nie w tabletkach!), ksylitol, inulina (również stosowana jako probiotyk, za co ogromny plus)

Etap II (kolejne 3-4 miesiące)

Co jemy: 

Na tym etapie diety jemy wszystkie pokarmy wymienione powyżej, przy czym stopniowo (nie od razu, bo nasz przewód pokarmowy jest teraz szczególnie delikatny!) włączamy do diety także:

  • kasze i ziarna: kasza jaglana, kasza gryczana, kasza amarantus, komosa ryżowa (quinoa), brązowy ryż, płatki owsiane górskie, chleb żytni na zakwasie (lub >chleb bez mąki<), soja, ciecierzyca, soczewica zielona i brązowa
  • owoce: maliny, jagody, borówki, jeżyny, porzeczki, wiśnie, czereśnie. I tutaj uwaga: są nieliczne głosy, że na tym etapie można dołączyć wszystkie owoce o niskim indeksie glikemicznym, czyli również brzoskwinie, morele, czereśnie, gruszki, pomarańcze, truskawki, śliwki, arbuz, żółty melon. Jednak zdecydowana większość twierdzi, że należy z nimi poczekać te parę miesięcy. Osobiście nie wiem, jak się do tego ustosunkować, ale póki jest jesień i owoce i tak nie są świeże, wolę przeczekać).
  • warzywa: marchew, papryka, pomidor, groszek zielony, fasola mung, fasola czarna

Co dalej?


Bardzo ważną wiedzą, oprócz tego, co nam wolno, są produkty zabronione. Będą to oczywiście wszystkie rzeczy, które nie pojawiły się wyżej, a przede wszystkim: wszystko, co zawiera cukier, przekąski typu chipsy, fast-foody, sosy (ketchup, musztarda, sosy sałatkowe...), produkty mączne, zawierające gluten, większość alkoholi (piwo, wino, cydr, nalewki...), wszelkie wymysły spożywcze (gumy do żucia, żelki, wafle ryżowe, muesli, kostki rosołowe, ocet - poza jabłkowym), napoje takie jak kawa, czarna herbata, krowie mleko, soki w kartonie i syropy, a także warzywa, owoce i produkty o wysokim i średnim indeksie glikemicznym (od 55% wzwyż - między innymi moje ukochane mango :< ).

Poza tym, pamiętajmy o żelaznych zasadach diety anty-Grzybor:
  • łączymy posiłki tak, jak opisałam w >poprzednim poście<
  • nie zjadamy więcej niż 15% białek dziennie, a warzywa jemy z tłuszczami dla dobrego wchłaniania
  • uzupełniamy dietę probiotykami (naturalne probiotyki zawarte są w jogurtach, kefirach, kapuście i ogórkach kiszonych)
  • spożywamy duuużo produktów przeciwgrzybiczych: czosnek, olej z oregano, ekstrakt z pestek grejpfruta, czosnek, kurkuma, imbir, pieprz cayenne

Przykładowe dania:

I. "Bigos" z młodej kapusty: pół główki kapusty posiekać, wrzucić do dużego garnka. Dorzucić pokrojony w plasterki por i pociętą w kosteczki cukinię. Zalać ciepłą wodą aż prawie zakryje warzywa. Gotować na średnim ogniu równo 20 minut. Do smaku dodajemy przecier pomidorowy (ja robię własny, dzięki temu jestem pewna składu), dużo koperku, czosnek, imbir, bazylię, sól i pieprz. Każdą porcję podaję polaną łyżką oleju lnianego.
Bardzo proste a naprawdę wyśmienite!

II. Zupa krem z cukinii z brokułem: Do dużego garnka wrzucamy pokrojone dwie cukinie, podzielony na różyczki brokuł i pociętą główkę cebuli. Gotujemy ok. 15-20 minut, aż brokuł zacznie mięknąć. W osobnym garnku przygotowujemy wywar warzywny z pora, pietruszki, selera i marchewki (ja dodaję również seler naciowy i dużo zieleniny). Kiedy warzywa będą już gotowe, odlewamy wodę i zalewamy je bulionem. Całość blendujemy i doprawiamy czosnkiem oraz ulubionymi przyprawami.

III. Kotleciki z kalafiora: kalafior gotować w solonej wodzie aż będzie miękkawy (nie rozgotowujemy!), następnie blendujemy go i dodajemy dwa roztrzepane jajka, pół drobno posiekanej cebuli, ząbek czosnku, posiekany koperek lub pietruszkę, sól i pieprz (ewentualnie inne przyprawy do smaku). Jeśli nie rozgotowaliśmy kalafiora, nie powinniśmy mieć problemu z uzyskaniem satysfakcjonującej gęstości masy. Smażymy na wolnym ogniu, na patelni z rozgrzanym tłuszczem - na przykład nierafinowanym rzepakowym (unikam smażenia na oliwie, bo ma niską temperaturę spalania). Podając kotleciki, można je polać jogurtem naturalnym (pycha!).

Słowem zakończenia


Tym wpisem niejako kończę serię o kandydozie, mimo iż jest to naprawdę temat-rzeka. Mam nadzieję, że ta wiedza pomoże wam w bardziej świadomym żywieniu lub natchnie na własne poszukiwania w kwestii zdrowia.
Nie ukrywam, że ja sama, zanim moje objawy się zaostrzyły, byłam pod tym względem leniuchem: wiedziałam większość z tego, ale nie chciało mi się nigdy w to zagłębiać, a tym bardziej odmawiać sobie przyjemności, jaką jest jedzenie. Zresztą umówmy się: jeśli można zjeść pierogi za 10 zł w barze mlecznym albo pyszny polski obiad od Pana Kanapki, to szanse na naprawdę zdrowe żywienie spadają do zera. 
Mimo to teraz, patrząc niedaleko wstecz, nie wróciłabym do tego sposobu życia. To prawda, że raz na jakiś czas zwijam się na widok pączka, ale za to energii, lekkości i wspaniałego humoru, jakie teraz mam, nie oddałabym za żadnego pączka świata.
Całusy!


poniedziałek, 5 września 2016

The "no-poo" method czyli mycie włosów bez szamponu


Słowem wstępu albo dobry kosmetyk to taki, który możesz zjeść


Witajcie, kochani!
Od jakiegoś czasu, mniej więcej od momentu, kiedy zamieszkałam z chłopakiem w Oslo, rozpoczęłam coś w stylu kampanii "zdrowe życie". Przyczyną była między innymi kandydoza, którą u siebie odkryłam, a raczej jej skutki. Bardzo chciałam nareszcie poczuć się dobrze, mieć miękką, świetlistą skórę, być pełna energii. Zaczęłam od odrzucenia większości gotowych produktów spożywczych, kupowanych w sklepach: jogurtów owocowych, ciastek, lodów, makaronów, pieczywa, gotowych sosów itd. Zamiast tego codziennie piekłam własny chleb (niestety, jeszcze na drożdżach), robiłam ciasta, ciasteczka, rogaliki śniadaniowe, babeczki - słowem, wszelkie wypieki, które zmieściły się w moim piekarniku. Zastąpiłam mleko krowie roślinnym, przestałam kupować wszystko, co zawierało w składzie syrop glukozowo-fruktozowy (muesli!). Następnie moje zainteresowania poszerzyły się do wspomagania diety takimi rzeczami jak ocet jabłkowy lub zakwas buraczany - które też postanowiłam samodzielnie przygotować.
Następny krok był właściwie momentem przełomowym, kiedy trafiłam w internecie na filmik, który podkreślał, że kosmetyki są prawie jak jedzenie - ok. 70% ich składu jest wchłaniane przez skórę (wyobrażacie sobie wypić szampon?). Dodałam więc dwa do dwóch i w mojej głowie zabłysła lampka: jeśli chcę naprawdę odżywić organizm dobrymi rzeczami, to kosmetyki, których używam, również muszą ten organizm odżywiać. Nie jest przecież sekretem, że dezodoranty, pasty do zębów, kremy i szampony, których używamy, pełne są toksyn, chemikaliów i wszystkiego innego, czego w życiu nie zaryzykowalibyśmy zjeść (tutaj muszę dodać, że mimo ogólnej świadomości, i tak nie zwracamy na to uwagi. Ja sama całe życie wiedziałam, że dezodoranty swoim składem zwiększają ryzyko raka, a ładowałam go pod pachy jak szalona).
No dobrze, ale produkty naturalne, organiczne, 100% vegan i takie tam - są strasznie drogie! A ponieważ jestem strasznym cynikiem, to nawet widząc te hasła, nigdy do końca nie zaufam składowi. No i byłam w kropce.
Ale ponieważ byłam naprawdę zdeterminowana (szkoda, że dopiero, kiedy moje zdrowie zaczęło się ostatecznie sypać), zaczęłam szukać w internecie różnych porad, kanałów i osób, które również chciały odrzucić komercjalne kosmetyki. Okazało się, że takich osób jest całe mnóstwo! Co więcej, prawie każda z tych osób wytwarzała swoje własne kosmetyki. Ich wyrób okazał się wręcz banalnie prosty, bardzo tani i dający duuużo radości.
Pozostała jedynie kwestia szamponu. Cały internet jednogłośnie przekonywał, że należy myć włosy roztworem sody oczyszczonej z wodą, a następnie płukać rozcieńczonym octem jabłkowym. Ja jednak, po pierwszej próbie, całkowicie odrzuciłam ten pomysł - włosy były tłuste u nasady i strasznie przesuszone przy końcach. Później obejrzałam filmik, tłumaczący, że soda z natury zasadowa niszczy środowisko naturalne skóry głowy (lekko kwasowe), pozbawiając włosy naturalnej ochrony, wysuszając i zmuszając to jeszcze większej produkcji łoju. Co z tego, że potem unormujemy pH octem, skoro dokonaliśmy już tych zniszczeń?

Bez szamponu?


Aż w końcu dotarłam do najgłębszych odmętów internetu, który radził metodę "no-poo" (no shampoo), ale nie taką z zastępczą sodą i octem, tylko z samą wodą. Brzmi dziwnie. Szczerze mówiąc, w ogóle nie uwierzyłam, że to mogłoby działać. A jednak postanowiłam spróbować. Pierwsze kilka dni - wiadomo - włosy strasznie tłuste, skóra głowy swędząca, ogólne uczucie ohydy na głowie. Jako osoba, która potrafiła myć włosy nawet dwa razy dziennie (!) - tak się przetłuszczały - strasznie cierpiałam. A jednak po ponad tygodniu coś się zaczęło zmieniać. Jak przez ostatnie dni, zwyczajnie ustawiłam głowę pod prysznicem z ciepłą wodą i przez około dwie minuty masowałam skórę głowy, na koniec "przepłukując" całe włosy - oczywiście cały czas wodą. Już podczas mycia włosy stały się na dotyk zupełnie inne niż poprzednio. A po wyschnięciu wyglądały tak:



Nie wiem jak dla was, ale dla mnie są to super miękkie, puszyste, trochę (bardzo) zniszczone przy końcach i z pewnością nietłuste włosy.
Tak więc, dla tych, którzy lubią eksperymentować i nie boją się wrogiej opinii publicznej - naprawdę polecam spróbować. Natomiast dla tych was, którzy chcieliby coś zmienić, ale nie tak drastycznie - w kolejnych postach na pewno podam przepis na domowy szampon. Muszę go tylko sama przetestować ;)
Trzymajcie się, kochani!

(proszę pamiętać, że wszystko o czym piszę, jest rezultatem moich własnych przemyśleń, spostrzeżeń i doświadczeń. Nie jestem lekarzem ani autorytetem z dziedziny medycyny, więc proszę nie traktować moich słów jak jedyną słuszną prawdę!)

sobota, 3 września 2016

Candida - jak zacząć? Co jeść, czego unikać


Słowem Wstępu


Witajcie, kochani.
Niedawno pisałam Wam o bardzo złośliwej i niestety bardzo popularnej przypadłości, jaką jest kandydoza. Wielu z was, po przeczytaniu >poprzedniego wpisu<, może zauważyć, jak wiele objawów, które bierzemy za normalne, wpisane w nasze życie na stałe lub będące nieuleczalnymi chorobami, są po prostu efektami działania Candida Albicans.
Pisałam również, że przedstawię alternatywne sposoby żywienia oraz ogólnie: co robić, kiedy już odkryjemy w sobie Grzybora. Przewertowałam wiele różnych stron, forów, książek oraz filmików w poszukiwaniu skutecznej metody. Niestety, ile miejsc, tyle różnych opinii, dlatego postarałam się skondensować całą nabytą wiedzę i wyłuskać z niej to, co uważam za najbardziej cenne i prawidłowe. Do dzieła więc!

Od czego zacząć?


Wyobraźmy sobie taką sytuację: żywimy się na co dzień dość zdrowo - trochę warzyw, trochę owoców, mięso, makarony, pieczywo. Czasami zdarzy nam się zjeść pizzę, kebab lub fast food, nie stronimy również od słodkiego czy paczki chipsów; w gronie przyjaciół sięgamy po alkohol - wszystko jednak z umiarem. Oczywiście uprawiamy sport: chodzimy na siłownię, biegamy, czasami odpalamy sobie jakiś filmik guru fitness na YT - i jazda! Z jakiegoś jednak powodu często po obiedzie czujemy ciężkość, wieczorami mamy napady chęci na słodycze... w końcu okazuje się, że wyhodowaliśmy sobie w jelicie przerost candidy. "Ale jak do tego doszło?!" - pytamy w duchu. Byliśmy przecież pewni, że utrzymujemy ciało w idealnym zdrowiu.
Za tym wszystkim kryje się bardzo prosta, a jakże ważna reguła żywienia.
Otóż, powróćmy do naszego żywienia i weźmy przykładowy niedzielny obiad: przygotowana w piekarniku pierś z kurczaka, dużo kolorowych warzyw i ziemniaki/kasza/kluski. Spójrzmy teraz co się dzieje podczas jedzenia: kurczak (białka), aby zostać strawiony w żołądku, potrzebuje silnie kwasowego środowiska, natomiast węglowodany, takie jak makarony czy pieczywo trawią się w środowisku lekko zasadowym. Co za tym idzie, dla tych dwóch pokarmów, które normalnie są trawione około 2 godziny, tworzymy takie środowisko, że trawienie zajmie aż do 8 godzin i będzie ono nieefektywne; niestrawione resztki jedzenia będą nam zalegać w jelitach, psując się i tworząc wspaniałą pożywkę dla Grzybora. To dla niego wręcz idealna sytuacja! A co się stanie, jeśli dołożymy do tego coś słodkiego? Cukry normalnie trawią się bardzo szybko - jednak podczas gdy nasz obiad wciąż jest mielony w żołądku, nasz deser lub owoc, zamiast się wchłonąć, siedzi przez długie godziny w jelicie i fermentuje, ponownie dając pożywkę candidzie.

Co za tym idzie, przede wszystkim powinniśmy nauczyć się świadomego jedzenia:
  • nigdy nie łączyć białek z węglowodanami; na obiad możemy zjeść mięso z warzywami lub osobno wyroby mączne z warzywami. Przerwa między spożyciem białek i węglowodanów to ok. 2 godziny
  • nie łączyć owoców (ogólniej: cukrów) z innymi pokarmami; najlepiej je jeść na pusty żołądek lub kilka godzin po jedzeniu
  • wystrzegać się również połączenia węglowodanów z cukrami - na przykład płatków owsianych lub bułki z owocami suszonymi/konfiturą - węglowodany rozkładają się podczas trawienia na cukry proste, a cukry + cukry tworzą silnie zakwaszające środowisko, co z kolei bardzo osłabia system immunologiczny
  • nie popijać jedzenia - w ten sposób rozrzedzamy soki żołądkowe i spłukujemy enzymy trawienne, czym znacznie pogarszamy trawienie; starajmy się pić około 30min przed lub godzinę po jedzeniu

A jak się pozbyć candidy?


Jeśli stwierdzimy, że zmiana żywienia na bardziej świadome nie rozwiązuje do końca problemu (niektórzy, w tym ja, są w sytuacji, kiedy to nie wystarczy), pomyślmy o tym, aby wytępić kandydozę z naszego ciała i nareszcie zacząć się cieszyć pełnym sił i uśmiechu życiem. Sposobem na to jest "zagłodzenie" candidy, tak aby zminimalizować jej ilość lub całkiem ją zwalczyć. Wiąże się to z - niestety - dość restrykcyjną dietą, która na szczęście naprawdę popłaca, w dodatku już po tygodniu przyzwyczajamy się do niej i czujemy ogromny przypływ energii i lekkości w ciele.
Polega ona głównie na wyłączeniu wszelkich cukrów oraz produktów zawierających gluten - na 3-4 tygodnie, zależnie od naszego stanu. Następnie do diety włączamy niektóre kasze i owoce, z tym że tutaj też jest ograniczony wybór. Tak można się żywić od miesiąca wzwyż, zależnie od naszej kondycji i od tego, czy udało nam się odbudować naturalną florę jelit (sprawdzamy "testem buraka").

W jednym z następnych postów podzielę się z Wami dokładną listą tego, jakie dokładnie pokarmy można spożywać podczas konkretnych etapów diety, a jakich unikać. Przedstawię też przykładowe dania, jakie można skomponować z tej, cokolwiek skromnej, listy.
Mam nadzieję, że powyższa wiedza okaże się dla Was przydatna i być może natchnie na małe zmiany w żywieniu. Jeśli tak, to koniecznie dajcie znać, jak wygląda Wasza walka z kandydozą!

(proszę pamiętać, że wszystko o czym piszę, jest rezultatem moich własnych przemyśleń, spostrzeżeń i doświadczeń. Nie jestem lekarzem ani autorytetem z dziedziny medycyny, więc proszę nie traktować moich słów jak jedyną słuszną prawdę!)

środa, 31 sierpnia 2016

Candida albicans, czyli skąd ciągły brak energii, senność i słaba odporność

Słowem wstępu


Postanowiłam wziąć się za ten temat, ponieważ sama od wielu, wielu lat szukałam odpowiedzi na te pytania. Właściwie już od wczesnego dzieciństwa mama ciągała mnie od lekarza do lekarza, wizyty zawsze kończyły się seriami antybiotyków, aż w końcu stanęło na wycięciu migdałków. Problemy się jednak nie skończyły. Szybko wpadłam w depresję, a po roku intensywnej terapii moje życie toczyło się jakby we mgle. Nigdy nie miałam na nic siły, potrafiłam spać do szesnastej i wciąż czuć się niewyspana. Myślałam, że to okres przejściowy, jednak w wieku dwudziestu dwóch - dwudziestu czterech lat, sytuacja zaczęła wyglądać jeszcze gorzej. Depresja jeszcze się pogłębiła, byłam uzależniona od leków. Jakby tego było mało, nawet na serotoninowym "raszu" robiłam sobie w środku dnia drzemki, moje nastroje były bardzo zmienne, nie miałam siły i ochoty na nic. Moje zdrowie było przez całe życie dość liche, ale te lata były nieporównywalnie gorsze. Wypadały mi włosy, paznokcie się łamały; średnio co tydzień lub dwa łapałam zapalenie pęcherza, zaczęły się pojawiać dziwne wysypki. Przy tym wszystkim żywiłam się naprawdę zdrowo!
Zaczęłam się poważnie martwić, kiedy na początku tego roku zaczęłam mieć problemy skórne na twarzy i plecach - zupełnie jakbym miała znowu trzynaście lat! Mimo ciągłego wygrzewania się w słońcu i zażywania różnej maści witamin, kondycja skóry tylko się pogarszała. Oprócz tego pojawiły się u mnie również niepokojące problemy z żołądkiem i trawieniem. Niekiedy przez kilka dni z rzędu żywiłam się jedynie jogurtami naturalnymi, bo tylko od nich nie bolał mnie brzuch.
Zaczęłam więc wytrwale przeszukiwać internet w poszukiwaniu odpowiedzi na moje objawy. Najpierw sięgnęłam po medycynę chińską, która mówiła o wyziębieniu nerek. Jako że rzeczywiście miałam bardzo słabe nerki, podjęłam się żywienia zgodnego ze wzmocnieniem danego organu. Jednak nie przyniosło to pożądanych rezultatów. Zaczęłam więc kopać głębiej... aż w końcu znalazłam! Okazało się, że jest naprawdę wiele osób takich jak ja, które tak jak ja przez lata szukały przyczyny swojego schorzenia. Odpowiedzią jest potocznie zwana kandydozą choroba, wywołana przez przerost grzyba Candida Albicans.


Co to Candida i co powoduje?



Candida jest grzybem (zaliczanym do drożdżaków); wśród nich szczególnie znacząca jest Candida Albicans, która zamieszkuje ciała około 80% populacji. Żywi się między innymi glukozą i sacharozą, które fermentuje, wytwarzając gaz.
Większości z nas grzyb jednak nie wywołuje wielkich szkód. Zamieszkuje jelito grube i tam spokojnie mieszka, żywiąc się spożywanym przez nas pokarmem. Do choroby dochodzi, kiedy na tyle dokarmiamy naszego grzyba, że jego populacja zaczyna dominować. Przerost candidy niszczy ścianki jelita grubego, przez co dalej wychodzi poza jego obręb i poprzez krew trafia do obiegu w całym ciele (i nie tylko ona, bo i bakterie, i grzyby, i cukry, i białka...). Jest to kandydoza ogólnoustrojowa (wewnętrzna). Cierpiący na nią bardzo często mają również różne alergie, cukrzycę, ADHD, osłabioną odporność, różne infekcje i dolegliwości miejscowe. Oprócz kandydozy ogólnoustrojowej rozróżnia się również kandydozę zewnętrzną (miejscową), która atakuje jedyny dany odcinek/narząd.
Ponieważ rozszalała kolonia grzybów musi się czymś żywić, wyjaławia nasz organizm, okradając z najcenniejszych dla nas elementów. Stąd problemy ze skórą, słabe włosy i paznokcie, brak energii, a także mnóstwo innych objawów, wywołanych różnymi działaniami grzyba, a związanymi z glutenem i cukrami.

Czy mam kandydozę?


Jest na to bardzo prosty sposób. Przed snem trzeba nalać do szklanki wody (może być z kranu). Tuż po przebudzeniu napluć do szklanki; jeśli ślina, zamiast się unosić na powierzchni, będzie tworzyła "sznurki" w dół lub będzie opadała mleczną mgiełką - twoja ślina zawiera grzyb.
Jest to oczywiście sposób domowy, a więc nie do końca pewny, bowiem możemy wykryć w ten sposób grzyba innego niż Candida. Dlatego zawsze po takim teście zalecane jest przeprowadzenie badania krwi pod tym kątem.
Innym prostym sposobem na sprawdzenie nieszczelności jelit jest tak zwany test buraka czyli zjedzenie dwóch ugotowanych buraków. Jeśli po ich zjedzeniu nasz mocz przybierze czerwonawą barwę, mamy odpowiedź.
Oczywiście ci, którzy mają poważny przerost candidy, z pewnością zorientują się po samych objawach. Oprócz już wymienionych, może to też być problem ze schudnięciem "tak do końca", ciągła ochota na słodkie, problemy z koncentracją, skupieniem, wyrażeniem myśli, bóle głowy, depresja, biegunki lub zatwardzenia, infekcje w okolicach ust lub dróg moczowych, brak libido, infekcje pochwy.

Candida - jak leczyć?


O tym oraz o mojej diecie w walce przeciw Grzyborowi opowiem w następnych wpisach :)

Słowem zakończenia


Mam nadzieję, że wielu z Was dany post pomoże podejść do walki o swoje zdrowie lub natchnie na drobne zmiany w swoim życiu. Każdy z nas przecież chce korzystać z życia w pełni sił, a niektórzy nawet nie wiedzą, jak to jest wstać i mieć energię! Najważniejsze, aby nie ignorować objawów, póki nie przerodzą się w coś poważnego - zawsze lepiej jest zapobiegać niż potem naprawiać ;)



Trzymajcie się zdrowo, kochani! :)

(proszę pamiętać, że wszystko o czym piszę, jest rezultatem moich własnych przemyśleń, spostrzeżeń i doświadczeń. Nie jestem lekarzem ani autorytetem z dziedziny medycyny, więc proszę nie traktować moich słów jak jedyną słuszną prawdę!)